Noc była długa i lepka, jak lato, które nie chce się skończyć. Claire siedziała na brzegu łóżka i słuchała trzasku ognia na podwórku. Każda iskra, która unosiła się ku niebu, przypominała jej maleńkie serce — może jej własne, może jej matki, może którejś z róż, które Jean spalił. Na parapecie wciąż stała filiżanka z małym, ledwie żywym pędem. Był jedynym, co jej zostało.
Poranek przyszedł gęsty, ciężki, pachnący popiołem i żalem. Jean spał głęboko, chrapiąc z triumfalnym tonem zwycięzcy. Na stoliku nocnym leżała jego ulubiona zapalniczka — srebrna, z wygrawerowanym napisem: „Myśliwy nigdy się nie myli.”
Claire spojrzała na nią i po raz pierwszy od dawna uśmiechnęła się. Nie był to uśmiech radości — raczej cienki, ostry jak ostrze pomysłu, który dopiero co się zrodził.
ean wstał późno, wypił kawę bez słowa i pojechał do sklepu z narzędziami. Mówił zawsze, że „naprawia życie”, choć w rzeczywistości naprawiał tylko swoje wędki. Claire czekała, aż jego samochód zniknie na końcu drogi. Potem wyszła na podwórze.
W powietrzu wisiał zapach dymu i zemsty.
Zbliżyła się do szopy — jego królestwa, świątyni męskości. Tam trzymał wszystko: wędki, skrzynki z przynętami, składane krzesło, kamizelkę wędkarską i termos, którego nie mył od dekady. Na półkach równo ustawione wędki błyszczały w półmroku. Każda miała imię: „Bestia”, „Błyskawica”, „Królowa Jeziora”… Claire uniosła brew.
— Królowa, powiadasz? No to czas na detronizację, droga Królowo.
Zemsta zaczęła się cicho, metodycznie, jak każde dobre ogrodnictwo.
Najpierw otworzyła pudełko z robakami i wlała kilka kropel waniliowego ekstraktu. W całej szopie zapachniało ciastkami. Potem do sztucznych przynęt dodała odrobinę olejku różanego — tego samego, który pozostał jej po matce. Zaśmiała się pod nosem.
— Ciekawe, Jeanie, jakie ryby złapiesz dziś na zapach babcinego ogrodu…
A potem przyszła pora na wędki.
Wyjęła je ostrożnie, jedna po drugiej, i położyła na stole. Z chirurgiczną precyzją przecięła żyłkę dokładnie tam, gdzie węzeł był najbardziej misterny. Każda wędka stała się bezradnym kijem.
Zwinęła je elegancko w folię, przewiązała czerwoną wstążką i dodała karteczkę:
„Dla mężczyzny, który kocha porządek. Z miłością, Claire.”
Gdy skończyła, w jej duszy panował spokój. Nie złość — równowaga. Zemsta, pomyślała, to też forma pielęgnacji: wymaga cierpliwości, precyzji i odrobiny finezji.
Wieczorem Jean wrócił, zadowolony, z nowymi haczykami i dwiema butelkami piwa.
— Claire! W weekend jedziemy nad jezioro! — zawołał radośnie.
— Cudownie, kochanie — odparła łagodnie. — Przygotowałam ci niespodziankę. W szopie.
Jean poszedł tam, nucąc coś pod nosem. Claire usiadła przy stole i nalała sobie herbaty. Po chwili ciszę przeciął potężny wrzask.
— CLAIRE!!! Coś ty zrobiła?!
— Co się stało, skarbie? — zapytała słodko.
— Moje wędki! Ty… ty je zniszczyłaś!
— Zniszczyłam? Ależ nie, uporządkowałam. Sam mówiłeś, że trzeba zaprowadzić porządek. Teraz wszystkie mają ten sam rozmiar.
Jean wybiegł, machając końcówką złamanej wędki.
— To szaleństwo!
— Nie, mój drogi, to sztuka. Nazywa się „Homo Piscator w rozterce.”
Na moment wyglądał, jakby nie wiedział, czy krzyczeć, czy się śmiać. Wybrał przekleństwa. Claire spokojnie popijała herbatę, a każde jego słowo było jak woda dla jej nowych, jeszcze niewidocznych róż.
Następnego dnia Jean pojechał nad jezioro, żeby „uratować resztki godności”. Claire została sama. Otworzyła szufladę i wyjęła małe pudełko: „Nasiona róż angielskich – odmiana rzadka.”
Kupiła je miesiąc temu i czekała na odpowiedni moment. Teraz był. Uklękła przy ogrodzeniu i zaczęła sadzić, delikatnie, z czułością.
— Nie bójcie się, dziewczynki. Zło mija. A chwasty… też da się wyrwać.
Wieczorem Jean wrócił mokry, zły i śmierdzący rybą.
— Nic nie brało! A przynęty pachniały jak… ciastka!
— Może po prostu jesteś zbyt słodki, kochanie, — mruknęła Claire.
Trzasnął drzwiami, a ona spojrzała przez okno. Na miejscu spopielonych krzaków coś już kiełkowało — maleńka, zielona łodyżka.
Czas płynął. Jean próbował jeszcze łowić, ale zawsze wracał z pustymi rękami. W końcu sprzedał wędki i oświadczył, że zostanie pszczelarzem.
— Doskonale, — powiedziała Claire. — Pszczoły kochają kwiaty. Wreszcie będziemy współpracować.
Kiedy Jean ustawił swoje pierwsze ule, Claire posadziła nową aleję róż. „White Cascade”, „Marie Curie”, i kilka nowych odmian: „Renaissance”, „Lady Emma Hamilton”, „Claire de Lune”.
Jean milczał. Może zrozumiał, że w tej walce nie da się wygrać.
Pewnego wieczoru stał długo przy grządkach, patrząc na kwitnące krzewy. Pszczoły krążyły między płatkami, a powietrze pachniało miodem i spokojem.
Westchnął:
— Piękne są… trzeba przyznać.
— Wiem, — odparła. — Rosną tylko tam, gdzie są kochane.
Nie powiedział już nic. Wszedł do domu i postawił czajnik na ogniu. Claire spojrzała przez okno — zobaczyła w szybie swoje odbicie, połączone z czerwienią zachodu słońca.
Dotknęła delikatnie płatka i szepnęła:
— Miałaś rację, mamo. Zemsta przemija, ale róże zostają.
ilka dni później Jean znalazł w ogrodzie małą tabliczkę. Widniał na niej napis:
„Ogród tych, którzy uczą się zbyt późno.”
Spojrzał długo, skinął głową i… uśmiechnął się. Pierwszy raz od dawna szczerze.
A Claire, siedząc na werandzie z kieliszkiem wina, zapisała w swoim notesie:
„Dzień, w którym pogodziłam się z różami. I z ludzką głupotą. Obie rosną, jeśli się je podlewa.”
Potem zamknęła zeszyt, wciągnęła zapach kwiatów i miodu, i roześmiała się cicho — śmiechem kobiety, która wreszcie ma swój ogród.

Добавить комментарий